wtorek, 25 grudnia 2012

XXV

~
Znowu siedziałem na szczycie schodów znowu bandażując ranę. I już wiedziałem, jaki to będzie sen.
Dźwięk kroków, odwróciłem się, ale nic się nie stało. Na razie, bo moja radość długo nie trwała, poczułem znowu, jak czyjeś ręce nachalnie oplatają się wokół mojej talii. Krzyknąłem bez nadziei, że ktoś mi pomoże. Zawsze krzyczałem, i nikt nie pomagał. Ale… wtedy ktoś odciągnął ode mnie gwałciciela. Byłem uratowany…  odruchowo, gdy tylko mój wybawca się zbliżył, wtuliłem się w niego, niczym przestraszone dziecko. Poczułem tylko delikatny zapach papierosów.
~
Rano obudziły mnie promienie słońca, które bezczelnie wpadły do pokoju. Jęknąłem, chcąc się przewrócić na brzuch, ale nie mogłem, poczułem coś obok siebie. Uchyliłem powieki… Mitchell. Spał obok. Byłem zdezorientowany, nie wiedziałem co się dzieje, co on tutaj robił? Przypomniałem sobie jednak, że byłem u niego na noc. Tylko… że wtulałem się w niego najlepsze, a on mnie obejmował. Zarumieniłem się natychmiastowo, zauważając to.
Snu nie pamiętałem.
Leżałem tak więc obok, w ciszy, nie chcąc go obudzić. Patrzyłem na jego twarz, zasłoniętą kurtyną czarnych włosów z grzywki. Był bardzo przystojny, pociągający. A jego usta… nie były takie jak moja: blade wąskie, tylko różowawe, pełne, ale bez przesady. Idealne do całowania.
Znowu zarumieniłem się mocniej. Dlaczego tak pomyślałem?! Przecież byłem dzieckiem, siedemnastoletnim smarkaczem, szczylem. Wariatem, niedoszłym samobójcą. Mitchell był normalnym, dorosłym mężczyzną, pewnie miał nawet dziewczyna jak damien… nie mogłem tak o tym myśleć, to było chore, niedorzeczne i głupie. Między nami była zbyt duża różnica wszystkiego! Wieku, poglądów, charakterów. Przymknąłem powieki, pogrążając się dalej w rozmyślaniach… a tym czasie Mitchell poruszył się, ziewnął. Jak oparzony, odsunąłem się od niego z przerażeniem.
- Dzień dobry – wymamrotałem i wstałem. Czułem jak policzki mnie pieką, pewnie byłem czerwony niczym pomidor. Na pewno widział to zawstydzenie. le oby nigdy, nigdy przenigdy nie dowiedział się o tym, co myślałem,.
- Hej… wszystko ok? – zapytał, przecierając sennie oczy. Skinąłem głową i zniknąłem w łazience, a moje serce waliło w piersi jak oszalałe. Tylko czemu? Czemu tak reagowałem? Jęknąłem.
- Shishuu? – usłyszałem jego głos i pukanie do drzwi.
- N… nic mi nie jest! – wyszeptałem, kuląc się na kafelkach. -  Z… zaraz wyjdę, m… mam grubszą potrzebę…
Kłamstwo, na dodatek tak oczywiste. Ale zostawił mnie tu, nie pukał więcej. Uniosłem głowę, coś błysnęło na półce. Zamarłem.
Nie pamiętałem nawet kiedy się poderwałem, by porwać błyszczący przedmiot, pamiętałem tylko ból. Słodki, przechodzący całe moje ramię. Jęknąłem długo, mimo woli, przez moje ciało przeszedł dreszcz podniecenia. Chciałem więcej i więcej, więc hojnie obdarowywałem się bólem,  rozkoszne jęki wypływały z moich ust.
- Shishuu! -  głos nie dochodził zza drzwi. Zamglonym wzrokiem spojrzałem na wejście do łazienki, w którym stał przerażony Mitchell. Zaraz klęknął obok mnie… a potem odleciałem.

XXIV

- Shi? Shishuu!
- Może wezwiemy pogotowie?
- Nie no, przecież tylko zasłabł…
- Shishuu!
Poczułem siarczysty policzek, jęknąłem bezgłośnie.
- Co robisz?!
- Spanikowałem, on nie wstaje!
- Tak mu nie pomożesz!
Uchyliłem oczy, wszystko było takie nieostre…
- Budzi się! Shi, nic ci nie jest? Wszystko w porządku?
Zamrugałem kilkukrotnie, obraz wrócił do normy. Nade mną pochylała się Cate z Jake’iem, wokół stała reszta. Prócz „nowego”. Jego tu nie było.
- Shi..?
- J…już dobrze… – wychrypiałem. – …macie wodę…?
Zaraz ktoś mi podał butelkę, więc napiłem się, spragniony.
- Zasłabłem. Było przez chwilę strasznie duszno… – wymamrotałem cicho, jakby na usprawiedliwienie.
- Narobiłeś nam stracha. I to drugi raz! – Cate pogłaskała mnie po ramieniu.
- Przepraszam…
- To nie twoja wina.
- Moja.
- Shi, pieprzysz głupoty.
Westchnąłem, nie chciałem się sprzeczać.
- Świetnie zagraliście. – powiedziałem po chwili.
- Bez ciebie to nie to samo. – Jacob uśmiechnął się.
- Tamten chłopak grał lepiej niż ja.
Zapadła cisza. Ciężka, niezręczna cisza… ale poratował mnie Mitchell.
- Wracamy, Shishuu. Jest już późno. – powiedział stanowczo, odgarniając długie włosy w tył. Chyba widział, że czułem się fatalnie. Skinąłem głową.
- Kiedy wracasz? – zapytała nieśmiało Stella.
- …nie wiem. – odparłem cicho. – Do zobaczenia.
Damien wziął mnie pod ramię, abym nie osłabł znowu i wyszliśmy z teatru. Odetchnąłem z ulgą. Nie chciałem tam być ani chwili dłużej. Zżerał mnie strach, wstyd… i zazdrość. Głównie zazdrość. Nikt z braci nic nie mówił, szliśmy w ciszy. Gdy weszliśmy do ich domu, uderzył mnie zapach papierosów, jaki czułem w ubraniach bliźniaków. Tak przyjemny…
- Gdzie będzie spał młody? – Damien puścił mnie, patrząc na Mitchella.
- U mnie… a ja się do ciebie przeniosę.
Westchnąłem, ruszyłem do łazienki się wykąpać, po czym położyłem się w łóżku mego psychiatry. Nie potrafiłem – ale nie chciałem też – spać. Nie sam, bez misia.
- Shi?
Było późno, po trzeciej, a ja leżałem, gapiąc się bez celu w sufit. Jednak słysząc swoje imię, spojrzałem na drzwi. To Mitchell.
- Hmm?
- Czemu nie śpisz?
- …nie ma misia. – mruknąłem cicho, jak dziecko.
Westchnął
- Nie mam innego…
Zapadła cisza.
- Mogę się położyć obok ciebie i udawać misia.
To nie był głupi pomysł, zgodziłem się, a on zrobił to, co powiedział. Wtulając się w niego, zasnąłem niemal natychmiast.

XXIII

W piątek przed osiemnastą byłem już w domu Mitchella i jego brata. Obaj pożyczyli mi jakieś eleganckie ubranie – w psychiatryku bowiem nie miałem nic takiego, gdyż nie potrzebowałem. Potem, ubrany w koszulę Damiena oraz jego czarne spodnie - Damien był niskawy, więc bardziej pasowały na mnie jego ubrania niż psychiatry. Ruszyliśmy do teatru.
Zadzwonił pierwszy dzwonek. Oddaliśmy kurtki do szatni i poszliśmy korytarzem do biletera Wiesia – to jest Wiesława Septembera, Polaka, który wyemigrował z Europy w czasie komunizmu i zamieszkał tutaj. Całkiem fajny jest, miał zabawny akcent.
Zadzwonił drugi dzwonek. Zajęliśmy miejsca na widowni – ludzi nie była pełna sala, więc mogłem usiąść gdzie chciałem, czyli obok braci. Napięcie wzrosło, mimo iż wiedziałem o czym jest sztuka. Nowoczesna wersja „Świętoszka” Moliera. Ja miałem grać Tartuffe.
Zadzwonił trzeci dzwonek. Zgasły światła, rozmowy na sali ucichły, wszyscy wbili wzrok w scenę.
Gong.
Kurtyna się rozsunęła, przedstawienie się zaczęło.
W gardle coś mnie mocno ścisnęło, ledwo potrafiłem złapać oddech. Zawiodłem ich. Zostawiłem ich na lodzie, bez dublera, ale jednak ktoś mnie zastąpił, kogoś znaleźli. Nie znałem tego chłopaka, ale wcielił się w rolę… idealnie. Lepiej, niż ja. Poczułem zazdrość. Odechciało mi się rozmowy ze znajomymi z trupy. Czułem się opuszczony, mimo, że to ja ich zostawiłem. Złożyłem dłonie na piersiach, zagryzłem wargę. Czułem się źle, zaczęło mnie mdlić… a wyjść nie mogłem.
- Wszystko ok, Shishuu? – Mitchell zerknął na mnie zaniepokojony. Skinąłem głową i przyłożyłem palec do ust, by nie rozmawiał.
***
Kurtyna zasunęła się przy akompaniamencie żywych braw, oklasków. Aktorzy wyszli na scenę, by ukłonić się po raz ostatni. 
Chciałem uciec. Poczułem panikę, strach niewyobrażanie wielki. Kolana mi drżały, dłonie też. Było mi gorąco, w gardle nadal miałem wielką gulę i nie mogłem nic zrobić.
- Shishuu, nie idziesz spotkać przyjaciół? – Damien spojrzał na mnie uważnie. Nie potrafiłem nic odpowiedzieć, miałem też sucho w ustach i gula w tym przeszkadzała
- Shishuu!
Zauważyli mnie. Jęknąłem i zerwałem się z miejsca, ale zakręciło mi się w głowie. Straciłem równowagę, upadłem. Poczułem tępy ból. To było ostatnie co pamiętam.

XXII

Wyszliśmy. Rozejrzałem się i ruszyłem ścieżkami wgłąb parku. Mitchell szedł za mną.
Śnieg powoli zaczynał topnieć, słońce było dość wysoko na niebie – dość wysoko oczywiście jak na tę porę roku. Wiosna zbliżała się wielkimi krokami, było coraz cieplej. Premiera przedstawienia pewnie miała być za niedługo… a może już była, a mnie na niej nie było? Możliwe.
- Który dzisiaj mamy? – zapytałem, zerkając na psychiatrę.
Mitchell zerknął za zegarek.
- Dwudziesty marca. Czemu pytasz?
- Dwudziestego trzeciego miałem wziąć udział w premierze przedstawienia w Teatrze Imperialnym…
Zmarszczył brwi.
- Z grupy „Maska Zdrajcy”?
Pokiwałem głową.
- Skąd wiedziałeś?
- Mam na nią bilety z bratem. Jesteś tam aktorem?
- A nie widać? Mogę na nią iść z wami? Mam wejście za darmo, z racji, iż to moja grupa teatralna… a chciałbym zobaczyć, jak im pójdzie beze mnie.
Zamyślił się, wkładając donie do kieszeni kurtki, więc przez chwilę szliśmy w ciszy.
- Ale na noc musiałbyś zostać u mnie w domu. Do psychiatryka nie wpuszczają po dwudziestej pierwszej.
- Nie ma problemu. Proszę…
Westchnął cicho, przymknął oczy.
- Niech będzie. Postaram się załatwić ci przepustkę.
- Dziękuję! – przytuliłem go mocno. To wiele dla mnie znaczyło, cieszyłem się, że ich wszystkich zobaczę. Ciekawiło mnie też, kto mnie zastąpi.
- Wracamy? – zapytał, patrząc na mnie rozbawiony. Puściłem go zakłopotany.
- Tak… – i zawróciliśmy, idąc do psychiatryka. – Jaki jest twój brat? Opowiesz mi o nim?
Zaśmiał się.
- Nie mam o czym. To bliźniak.
- Na pewno jesteście różni.
- Jesteśmy, to fakt… – uśmiechnął się – Ma na imię Damien. Jest tym starszym bliźniakiem, szczęściarz. Wykazuje objawy uzależnienia od kawy i papierosów. I ma psa oraz cztery koty.
- …chyba z tobą je ma?
- Nie, ja mam drugiego psa i kocicę w ciąży.

XXI

Orzechowe oczy sunęły po tekście, czarne włosy opadały płynnie na plecy a słabe promienie słońce blado odbijały się w nich. Siedząc na kozetce w gabinecie Mitchella przyglądałem się mu uważnie. A on... nawet nie zauważył, że przyszedłem. Albo bardzo dobrze to maskował. Chociaż odkąd przyszedłem - a zrobiłem to już dawno - nie przestawał czytać. Ale ja czekałem, byłem cierpliwy. W końcu ja miałem czas, nawet dużo czasu, tylko on swój marnował. Dopiero po jakimś czasie podniósł na mnie oczy.
- Och. Przyszedłeś już. - powiedział zdziwiony. Czyli jednak mnie nie zauważył. 
- Jakąś godzinę temu, mniej więcej. Nie przeszkadzaj sobie.
- Mogłeś dać o sobie znać.
Uniosłem brew w górę.
- Zbyt dużo wymagasz.
Przewrócił oczami, odłożył książkę.
- Miałeś gościa, tak?
- Koleżankę z grupy teatralnej.
Zaśmiał się.
- Twoje całe życie jest teatrem a ty jeszcze się bawisz w teatr sceniczny?
- Zamknij się. - warknąłem, zaciskając dłonie na krześle. Zirytował mnie. Spojrzał na mnie z ciekawością w oczach, zastanawiając się nad czymś.
- ...okey. To na czym skończyliśmy? - zapytał w końcu.
- Nie powiem ci. - uśmiechnąłem się gorzko. - To ty jesteś specjalistą, powinieneś pamiętać.
Westchnął.
- Znowu się buntujesz?
- Włazisz z butami w moje życie, przemyślenia. Czemu miałbym być grzeczny, posłuszny, pełen zapału do współpracy?
Zaśmiał się, znowu.
- Masz rację, nie masz powodu do tego.
- No shit, Sherlock.
Uśmiechnął się życzliwie.
- Chcesz się przejść? Niedaleko jest park.
Zrobiłem duże oczy, błyszczała w nich radość.
- Tak! Chcę! - wyszczerzyłem zęby.
- Ubierz się i czekaj w holu.
Jak strzała wypadłem z jego gabinetu, pognałem do pokoju, gdzie założyłem jeansy, kolorową koszulkę oraz trampki. Na ramiona wciągnąłem grubą bluzę, wszak na zewnątrz była zima dalej.
Czekałem na niego.

czwartek, 11 października 2012

XX

Dlaczego nie chciał, abym był z Mattem?
Dlaczego płakał wtedy, w toalecie?
Wbijałem niebieskie tęczówki w sufit, zadręczając się tymi i wieloma innymi pytaniami. Nie rozumiałem. Jak na osobę - nieskromnie mówiąc - dość inteligentną, nie potrafiłem tego pojąć. Przygryzałem wargę mocno, do białości. Z pozycji siedzącej opadłem na plecy, zaraz przekręcając się na brzuch. Było późno, ale nie umiałem zasnąć. Nie mogłem poprostu, mimo iż mój organizm był zmęczony. Pytania kołotały się po mojej głowie, a ja nie potrafiłem znaleźć na nie odpowiedzi. I to mnie męczyło. Tylko czemu...?
Mijała minuta za minutą, godzina za godziną... bezsenna noc ciągnęła się w nieskończoność.
***
Rano obudził mnie dźwięk otwieranych drzwi. I ze zdziwieniem stwierdziłem, iż coś mnie obudziło
- Shishuu, śniadanie. - usłyszałem łagodny głos Uchyliłem powieki, w drzwiach stała pielęgniarka, uśmiechając się życzliwie.
- Proszę, chodź do stołówwki, zaniedługo się kończy wydawanie posiłków. A potem pójdź do pokoju spotkań. Masz gościa.
Zacząłem się więc ubierać. Ciekawiło mnie, komu chciałoby się tutaj do mnie fatygować. Po umyciu się, ubraniu i zjedzeniu kanapek w stołówce, skierowałem się do pokoju, w którym czekał ktoś na mnie.
Nie spodziewałem się tutaj moich rodziców zastępczych, dlatego tez nie zdziwiłem się, gdy ich tu nie zastałem. Ale osoba, która przyszła, zdziwiła mnie tym. To było pozytywne zdziwienie. Na krześle czekała na mnie Cate, ruda dziewczyna z intensywnie zielonymi oczami. Znaliśmy się z teatru, byliśmy w jednej trupie. Przyjaźniliśmy się, owszem, ale nigdy bym nie pomyślał, że to ona tu przyjdzie. Uśmiechnęła się.
- Shishuu! - powiedziała wesoło. - Ojej... jesteś blady jak ściana!
Zaśmiałem się.
- Cześć Cate. Zawsze taki byłem.
- Ale nie do tego stopnia.
Zapadła cisza, nie na długo jednak.
- Wiesz... byłabym wcześniej, ale dopiero od kilku dni ja i cała reszta dowiedzieliśmy się o tym, co się stało. W ogóle co ty sobie myślałeś, chcąc popełnić samobójstwo? Nie jest to teoretycznie moja sprawa, ale gościu, dobrze wiesz, że premiera zbliża się wielkimi krokami! Jak my mamy znaleść w tak krótki czas kogoś za ciebie?!
Westchnąłem spuszczając oczy.
- Zostawiłem was na lodzie... wiem, to złe, nie powinienem. Przepraszam. - mruknąłem, nieco zawstydzony. - Wyjść stąd raczej nie zdażę na czas...
- Nie zdążysz. A po za tym... martwiliśmy się.
Spojrzałem na nią po chwili, z delikatnym uśmiechem na ustach.
- ...dziękuję. Za to, że przyszłaś. Jako jedyna.
- Nie jako jedyna! Inni też chcieli wpaść, Chris, Jake, Mike, Candy, Stella... ale można tutaj odwiedzać tylko pojedynczo.
I... dalej rozmawialiśmy. To znaczy ona głównie opowiadała, jak tam próby, co u innych... słuchałem uważnie, chłonąc każde jej słowo.
Chciałem już wyjść.

XIX

Przez kilka następnych dni nie miałem sesji z Mitchellem, nie widziałem go też tutaj. Za to przychodziłem do jakiegoś innego mężczyzny. Nawet nie pamiętam, jak miał na imię, czy coś. Ale nic mu nie mówiłem. O nie, ja chciałem Mitchella. I na nikogo innego się nie miałem zamiaru zgodzić. Siedziałem na kozetce w gabinecie "innego", ignorując kompletnie jego pytania. Nie patrzyłem na niego. Zagryzałem tylko wargę mocno, do krwi. A potem wracałem do pokoju, w którym to siedziałem na łóżku i myślałem. Stanowczo za dużo. To źle, ja jednak nie umiałem inaczej, nie umiałem się powstrzymać. To było zbyt wciągające. Uzależniony od myślenia...
Ostatnio też rzadziej widywałem Matta. Ciekawe czemu? Zaczynało mi go brakować. On odciągał mnie od zgubnych rozmyślań.
Przez to, że Mitchella nie było, nie mogłem też wychodzić na dwór. I to mnie męczyło najbardziej. Znowu zamykałem się w sobie, znowu zadręczałem tym, co się stało.
W końcu przyszedł Matthew, spojrzałem na niego... nie miał wesołej miny.
- Za dwa dni wychodzę. - powiedział cicho, z pewnym zawodem. Zrobiłem smutną minę. A teoretycznie to była taka dobra wiadomość, nie? Wyjście. Moje marzenie.
- Jej, Matty... cieszę się i gratuluję ci... - odparłem. - Jednak... będę tęsknił.
- Wiem, Shishuu. Ja też będę tęsknił. - podszedł do mnie, uśmiechając się i przytulił mnie Wtuliłem się w niego i westchnąłem.
- Zostanę sam...
Pocałował mnie w czoło.
- Poradzisz sobie. Na pewno.
***
Wyjechał.
Pokój stał się taki pusty, obcy... przygryzałem wargi, patrząc na łóżko po Matthew. Taki dołujący widok. Ale nie mogłem się załamać, musiałem sobie radzić tak, jak przed jego spotkaniem.
Ktoś zapukał, przeniosłem oczy na drzwi.
- Proszę. - zawołałem, zdziwiony, kogóż to mogło tu przywiać. Hah, i zgadnijcie kto wszedł do pokoju?
Brawo, sto punktów dla was.
Mitchell.
Prychnąłem cicho, widząc go, odwróciłem spojrzenie na okno.
- Przypomniałeś sobie o pacjencie.  - powiedziałem sucho. Miałem mu za złe to, że zniknął.
- Byłem chory, nie chciałem cię zarazić. - odparł na usprawiedliwienie. Nie wierzyłem w to, ale nie miałem dowodów na to, że kłamał, więc milczałem.
- Matt został wypisany?
Głupie pytanie, na które dobrze znał odpowiedź. Dalej milczałem jak zaklęty.
- ...byliście razem?
Spojrzałem na niego zaskoczony. Bo... nie byliśmy razem. Co prawda to mogło tak wyglądać, ale nie byliśmy.
- Jesteśmy tylko przyjaciółmi. W przeszłości mówiąc szczerze nie byliśmy jakoś szczególnie blisko siebie, dopiero tutaj się zbliżyliśmy. Mówiłem już, on kocha kogoś innego. - wyjaśniłem spokojnie. Jego mina się zmieniła, jakby kamień spadł mu z serca.

XVIII

Zauważyłem coś dziwnego.
Mitchell mnie unikał. Rozmawialiśmy tylko o moich uczuciach, a potem on uciekał, z jakąś kiepską wymówką rzędu "wybacz, ale zostawiłem żelazko na gazie" (naprawdę!). Nie wiem, czemu to robił, a chciałbym wiedzieć. Przebywałem też jednak coraz częściej z Matthew, opowiadałem mu o swoim życiu po adopcji... i przed trafieniem tutaj. A robiłem dużo... chodziłem oczywiście do szkoły, uczeszczałem na zajęcia do pobliskiej grupy teatralnej, amatorskiej rzecz jasna, nawet planowałem założenie zespołu. Niestety, teraz szlag wszystko trafił, nie wiem w końcu, kiedy stąd wyjdę. Może nigdy? Matt zaś opowiadał mi o swojej przeszłości i o naszych przyjaciołach z sierocińca: Blackberrym, Blackshellu, Raymundzie... ja zerwałem z nimi konkakt, w sumie nawet więc nie powinienem nazywać ich przyjaciółmi. Pewnie dawno o mnie zapomnieli. Ale nie zrobiłem tego celowo, byłem w zbyt dużym szoku, że ktoś chciał mnie adoptować. Westchnąłem głośno. Ale spokoju mi nie dawała cały czas jedna myśl, dlaczego Mitchell mnie unikał? Nie rozumiałem tego.
Pewnego dnia siedziałem na sali, wśród innych pacjentów, którzy rozmawiali ze sobą półgłosem, lepili coś z plasteliny, rysowali, czy poprostu siedzieli, gapiąc się bezmyślnie w jeden punkt. Ja z Mattem właśnie zajmowaliśmy sie lepieniem z plasteliny pączków, lizaków czy innych słodkości, wspominając właśnie czasy z sierocińca. Do pomieszczenia wszedł Mitchell, zaczął mnie szukać wzrokiem, ale gdy tylko znalazł, nie zdążyłem nawet mu pomachać, czy coś, a już uciekł. Zmarszczyłem brwi, mówiąc Matthew, by poczekał, po czym ruszyłem za nim.
- Mitchell! - zawołałem. Był już na końcu korytarza... niezwykle szybko się tam znalazł. Przeklnąłem, jak ja nie lubiłem biegać... jednak pobiegłem za nim, w miarę możliwości jak najszybciej.
- Mitchell, czekaj...!
Nie posłuchał, a zniknął w łazience. Tam więc wpadłem i ja.
Usłyszałem szloch. Zdziwiło mnie to, nie powiem, ale przecież to nie musiał być szloch mojego psychiatry, mogły być tu i inne osoby. Jednak by sie upewnić, podszedłem do tej z kabin, z której wydobywał się ten dźwięk, zapukałem niepewnie.
- Mit...?
- Odejdź. - jego głos był stanowczy ale wyraźnie załamany.
- Co się stało?
- Nic. Odejdź!
Odszedłem więc, wróciłem na salę, zamyślony siadając obok przyjaciela.
- On płakał.  - powiedziałem, wbijając niebieskie oczy w plastelinę. - I mam cholernie dziwne wrażenie, że to moja wina.
- Czemu?
- Nie wiem. - przygryzłem zmartwiony wargę.
- Shi wydaje ci się. na pewno. - pogłaskał mnie po głowie i uśmiechnął się delikatnie.
Nie potrafiłem w to uwierzyć.

XVII

Przez tydzień milczałem. Przychodziłem na spotkania z Mitchellem, ale siedziałem cicho, ignorując każde jego słowo. Próbowałem w ten sposób wymusić na nim, by powiedział mi czemu ma problem z tym, że znam Matta i że tu jest. Jednak i on uparcie milczał, ale widziałem, że ta sytuacja nieźle go denerwowała.
- Może ci on przeszkadzać w terapii.  - powiedział w końcu. Spojrzałem na niego nieco zaskoczony i uniosłem brwi..
- Przeszkadzać, on? Czemu niby?
- Będziesz się chciał przy nim zachowywać jak kiedyś, znowu będziesz odstawiał teatr. Nie chciałbym tego.
Patrzyłem na niego uważnie a po chwili westchnąłem.
- Nie dojdzie do tego, nie musisz się o to martwić. - powiedziałem cicho.
- Teraz będziesz chciał współpracować? Będziesz mówił o... swoich uczuciach, a nie zdawał mi suche relacje z życia?
Ach...
Do tej pory unikałem tego jak ognia. O ile do "relacjonowania" swego życia potrafiłem się zmusić, to moje uczucia były... trudne. Nie mogłem nigdy mówić o nich lekko, po za tym to nadal był psychiatra. Mimo, że jak dotąd dogadywalismy się nawet dobrze, to nie potrafiłem się bardziej otworzyć przed nim. Ale chciałem stąd wyjść jak najszybciej, prawda?
Milczałem jakiś czas, starając się pozbierać myśli, pomyśleć, od czego mam zacząć.
- ...wiesz, że kiedyś nienawidziłem swojej matki? - spojrzał na mnie ze zdziwieniem w oczach. Nie zdążył jednak zadać pytania, a chciał, otwierał już usta. - Nie zajmowałą się mną. Do Nowego Jorku przyjechała nie w celach zawodowych, jak to powiedziała rodzinie z Japonii, przyjechała by się bawić do woli na imprezach. - westchnąłem ciężko. - Byłem właśnie owocem jednej z takich imprez, na dodatek chyba sylwestrowej. Moja matka trafiła do łóżka z niejakim Laurencem Niestety on rano się ulotnił, zostawiając ją ze mną. Tyle, że obchodził ją mój los tylko przez jakieś... sześć lat. Potem wróciła do swojego poprzedniego trybu życia, a ja byłem zdany tylko na siebie. Musiałem być grzeczny... by nie krzyczała na mnie, nie mówiła, że "żyję przez przypadek". Masz w ogóle pojęcie jak to jest, usłyszeć takie słowa od własnej matki?! Nie chciałem tego słuchać, więc udawałem, nawet gdy było źle, że wszystko jest dobrze.
Oblizałem suche usta, wbijając oczy w podłogę. Nic więcej nie potrafiłem powiedzieć. Nie dzisiaj. Mitchell wstał i podszedł do mnie, by pogłaskać mnie po głowie, przeczesać jasne włosy. Mogłem iść, więc wyszedłem jak najszybciej, kierując sie do swego pokoju. Tam położyłem się na łóżku, wtulając twarz w poduszkę.
- Stało się coś? - w głosie Matthew słyszałem lekkie zmartwienie, ale nie odpowiedziałem na pytanie. Zwierzyłem sie właśnie z uczuć komuś, kogo uważałem za swojego największego wroga. Psychiatrze. I co czułem...? Nie wiem. Złość? Nie.. Strach? Też nie... Może obrzydzenie do samego siebie? Nie dokońca. Więc co?
- Shi...?
- Nic mi nie jest, - mruknąłem w końcu cicho.
- Na pewno? Zachowujesz się, jakby było bardzo źle.
- Bo tak jest.
Cisza. Matt nie wypytywał więcej.

XVI

- Kochałeś się z Matthew... w nocy. - powiedział spokojnie, ale to była tylko gra pozorów. Widziałem to w jego oczach, w zachowaniu. Co jak co, ale żeby mnie oszukać, trzeba się naprawdę namęczyć.
- Nawet jeżeli i tak, to co z tego? - zapytałem mrużąc oczy. Ale poczułem, że się rumienię... czy jeżeli on to słyszał, czy słyszeli to już wszyscy? Byłem aż tak głośny? Zacisnąłem dłonie na krawędzi koszulki. - Masz z tym jakiś problem, przeszkadza ci to? - to było z mojej strony napastliwe, ale nie rozumiałem a co mu chodziło. Generalnie to moja sprawa, komu oddaję swe ciało, prawda?
Patrzyłem prosto w jego oczy z chłodną irytacją a on patrzył w moje z oczy z prawie nieodgadniętym wyrazem twarzy. Było jednak owe "prawie" i ja doskonale je widziałem.
- Nie, nie przeszkadza mi to. Ale proszę, następnym razem bądź ciszej... połowa lekarzy zastanawiała się, co się dzieje.
Zagryzłem mocno, bardzo mocno wargę, rumieniąc się jeszcze bardziej.
- Jednak ja widzę, że masz z tym problem. Nie próbuj zaprzeczyć, ja wiem to. Widzę znacznie więcej, niż mogłoby ci się wydawać.
Spuściłem oczy na podłogę. Peszył mnie fakt, że nie było to prywatne przeżycie a wszyscy o tym wiedzieli. Albo... mógł wiedzieć tylko on, ale wyolbrzymił sprawę, okłamał mnie, bym poczuł się niezręcznie. Jednak nie byłem w stanie tego potwierdzić.
- To nie jest ważne.
- Jest. Jeżeli mi nie powiesz, ja nie będę miał zamiaru mówić nic tobie. Jeżeli chcesz czegoś ode mnie, tego samego wymagaj od siebie.
To były śmiałe warunki, może nawet zbyt śmiałe. Ale teraz chciałem wiedzieć o co mu chodzi. Jednak Mitchell milczał. Westchnąłem i ruszyłem w stronę drzwi. Wyszedłem, wróciłem do pokoju, gdzie usiadłem na łóżku, kuląc się i objąłem mocno poduszkę. Kurwa, czułem się jak psychiatra. I czułem się z tym źle, wręcz fatalnie. Chciałem wiedzieć tak bardzo, że posunąłem sie do tego, do czego on się posuwał.
- Shi? - nie podniosłem spojrzenia, więc zaraz poczułem, jak Matthew mnie obejmuje. Wtuliłem się w niego chętnie i przymknąłem powieki.
- Mitchell wyraźnie nie był najszczęśliwszy, słyszał nas wczoraj. To znaczy mnie.
- I co z tego...? Czemu mu to przeszkadza? - spojrzał na mnie.
- Nie wiem. Stwierdziłem, że dopóki mi tego nie powie, ja nie będę z nim współpracował.
- Cóż za szantaż... - uśmiechnął się delikatnie.
Prychnąłem cicho.
- Jestem zły... i czuję się strasznie. Jak psychiatra... wyobrażasz to sobie?!
Pogłaskał mnie po włosach.
- Nie martw się Shishuu. Przestań tyle myśleć...

XV

Otworzyłem oczy. Było już jasno, słońce wpadało do pokoju przez niewielkie okno. Leżałem na swoim łóżku a obok mnie leżał Matthew. A właściwie, to byłem wtulony w jego pierś. Przesunąłem po niej dłonią, cicho wzdychając. Przypomniałem sobie co robiliśmy wieczorem. Zarumieniłem się tylko na wspomnienie. Wtuliłem twarz w jego tors, a wtedy Matt się poruszył i otworzył leniwie oczy. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się delikatnie.
- Dzień dobry. - mruknąłem nieśmiało.
- Dobry, dobry.  - odparł i pocałował mnie w policzek. Przeciągnął się i puścił mnie, by usiąść na brzegu łóżka. Zerknął na zegarek. - Zaraz mam sesję...
Ponownie westchnąłem i usiadłem po turecku, przetarłem oczy sennie.
- Shi... - zerknąłem na niego. - Tylko nie traktuj tego jak wyznanie miłości, czy coś... dobrze? - powiedział ostrożnie, patrząc na mnie niepewnie.
- Wiem, wiem. Przecież jeden raz o niczym nie świadczy. - poprawiłem dłonią grzywkę. - Ty... wyobrażałeś sobie Raya zamiast mnie, prawda?
- Nie... dlaczego miałbym to robić...? - zapytał i podszedł do szafki, zaczął szukać w niej ubrań dla siebie.
- Raymund jest dla ciebie ważny, więc pomyślałem... że chcesz sobie to jakoś zrekompensować.
- Nie, nie wyobrażałem go sobie. Staram się o nim zapomnieć. - powiedział i ruszył do łazienki.
***
Zapukałem kilkukrotnie do drzwi gabinetu Mitchella i po chwili wszedłem do środka. Gdy spojrzałem na mego psychiatrę, zauważyłem, że coś było nie tak. Jego zazwyczaj żywe, orzechowe oczy były zaczerwienione, pod nimi widniały worki od niewyspania a idealnie uczesane włosy, związane w kucyk opadały w nieładzie na jego twarz, ramiona i plecy. Sprawiał wrażenie jakby płakał...
- Dzień dobry... nienajlepszy dzień dzisiaj? - zapytałem niepewnie, usiadłem w fotelu naprzeciwko.
- Tak, trochę... ale to nic wielkiego. - mruknął, niezbyt przekonująco, ujął w dłonie kubek z kawą i zaczął pić powoli.
- Od jakiegoś czasu zachowujesz się dziwnie...  - powiedziałem cicho.
- Nawet jeżeli, nie jest to powodem, dla którego się tu spotykamy. - warknął do mnie chłodno. Uniosłem brwi w zdziwieniu.
- To może ja jednak przyjdę, jak będziesz w lepszym nastroju.
I wstałem. Nie chciałem, by na mnie warczał bez powodu.
- Zostań. - to brzmiało jak rozkaz. I rozkazem też było. Jednak nie... nie miałem zamiaru dać się poniżyć i posłuchać jak pies. Oparłem się o jego biurko, patrząc mu lodowatymi tęczówkami prosto w jego oczy.
- Uporaj się najpierw ze swoimi problemami, potem zabieraj się za pomaganie mi. - powiedziałem cicho.
- Nie mam wpływu na te problemy. Siadaj. - Mitchell zaczął powoli tracić cierpliwość.
- Nie mam zamiaru współpracować z tobą, jeżeli nie chcesz zaufać mi i się zwyczajnie zwierzyć. Ja tobie zaufałem i powiedziałem o sobie coś... ale widzę, że to błąd. O czym są chociaż te problemy, hm?
- Nie mogę powiedzieć.
- Nie mamy więc o czym rozmawiać.
Odwróciłem się i ruszyłęmn w stronę wyjścia z gabinetu, aż czułem, jak coś we mnie buzuje. Tak naprawdę chciałem, by przyznał się, że przeszkadza mu to, że spotkałem tutaj Matta. Chciałem, by wykazał się chociaż odrobiną odwagi... ale nie. On był tchórzem.
Taki sam, jak inni psychiatrzy.
- Kochałeś się z Matthew... w nocy.

XIV

To miał być zwykły prysznic. Wszedłem do łazienki i zacząłem się powoli rozbierać, po czym wsunąłem się do kabiny prysznicowej i puściłem wodę. Nie myślałem, że komuś będzie chciało się tu przychodzić. A jednak poczułem czyjeś zimne dłonie wokół swego pasa. Nieco przestraszony obejrzałem się. To był Matthew, uśmiechnął się delikatnie.
-Mogę...? - zapytał cicho, bez cienia zażenowania, czy zakłopotania. Zarumieniłem się odrobinę, skinąłem głową na tak. Wtuliłem się w jego pierś, po moim ciele przeszedł dreszcz. Ciało chłopaka było zimne, ale mimo wszystko, przyjemnie było się tak przytulić. Nagość mi nie przeszkadzała, tylko trochę onieśmielała. Musnął ustami mój kark, przeszła mnie kolejna fala dreszczy. Zacisnąłem dłonie na jego ramionach, spojrzałem w jego oczy. Błyszczało w nich pożądanie. Pocałował  mnie delikatnie, a moje serce zabiło mocniej. Poczułem jak jego język chce się wsunąć do moich ust. Rozchyliłem więc wargi, delikatny pocałunek zaczął się zamieniać w pełen namiętności, pasji. Czemu nie protestowałem? Przecież byliśmy przyjaciółmi, wiedziałem o tym. I on też to wiedział... czy aż tak strasznie przypominałem mu Raymunda? Jednak oddawałem pocałunek, niewiele o tym wtedy myśląc. Zostałem przyparty do chłodnych kafelek, poczułem jak jego dłonie sunęły po moim torsie... gdy doszły do sutków, jęknąłem cicho w jego usta, wygiąłem się w łuk.
- Matt, nie powin... - zacząłem, ale reszta mych słów utonęła w jękach. Usta chłopaka objęły jednego z mych sutków i zaczęły go pieścić, ssać, jego język trącał go drażniąco. To było strasznie przyjemne, podniecające. Poczułem kumulujące się w podbrzuszu ciepło. Przestałem stawiać jakikolwiek opór, wsunąłem dłoń w jego miękkie włosy, a z moich ust ulatywały ciche jęki. Wargi mego przyjaciela w cudowny sposób zajmowały się moimi sutkami, dłonie błądziły po moim podbrzuszu i wewnętrznej stronie ud, masując je delikatnie, z wyczuciem. Moja męskość stała już gotowa do dalszej zabawy, którą on prowokował z uśmiechem. Przesunął językiem w dół mojego brzucha do podbrzusza i męskości, wsunął sobie w usta główkę i zaczął ssać... Jęknąłem głośniej, wypychając bioderka w jego stronę, potem poczułem w sobie jego palec. Cicho krzyknąłem i przygryzłem wargi, zaciskając się na nim mocno... czułem ból i przyjemność jednocześnie, przez co moje podniecenie było jeszcze większe. Palec zaczął się we mnie poruszać, by  przygotować mnie na coś znacznie większego. Po chwili doszedł drugi i wkrótce trzeci palec. Jęczałem głośno, zaciskałem się na nich miarowo poruszając biodrami. Ból ustępował miejsce czystej przyjemności.
- Chodź... - szepnął ochrypłym głosem Matt i usiadł na brodziku. Jego męskość również stała. Była duża, aż zwątpiłem, czy zmieści się we mnie. Przygryzłem wargę... usiadłem na jego kolanach, kładąc dłonie na jego ramionach, a on mnie podniósł delikatnie i wsunął we mnie główkę. Cicho krzyknąłem, zacisnąłem dłonie na ramionach.
- Ćśśś... spokojnie. - mruknął do mego ucha uspokajająco i polizał je, wchodząc do końca. Krzyknąłem, zaciskając się na nim mocno, wtuliłem się w niego, delikatnie drżąc. Nie poruszał się, czekał, aż się przyzwyczaję i rozluźnię. A gdy to nastąpiło, delikatnie zaczął się poruszać. Mimo iż bolało, było przyjemne, pojękiwałem w jego ucho coraz głośniej. On również mruczał pod nosem z przyjemności, byłem strasznie ciasny, czułem, jak rozpycha moje wnętrze. Przyspieszał ruchy, ja jęczałem coraz głośniej, wijąc się pod wpływem tych ruchów.  W końcu trafił w prostatę, krzyknąłem rozkosznie i nie wytrzymałem, doszedłem, brudząc siebie i jego nasieniem, zaciskając się na nim najmocniej jak umiałem. Wtedy i on mnie wypełnił z długim jękiem. Zmęczony opadłem w jego ramiona, oddychałem szybko, chaotycznie, moje serce biło bardzo szybko.  Pocałował mnie czule w usta, wyszedł ze mnie powoli, przytulając mnie nadal.
Wtedy zasnąłem...

niedziela, 12 sierpnia 2012

XIII

Spojrzał na mnie uważnie, jego oczy błysnęły delikatnie.
- Czego się boisz?
- Twojej reakcji. Raz już powiedziałem, co naprawdę czuję, a ty... nie byłeś zadowolony.To było wtedy... gdy mówiłem, że umrę bardzo szybko. A ja mam o wiele więcej takich myśli... - Objąłem jedno kolano dłońmi. - Boję się, o uczuciach mówię bardzo rzadko, ukrywam je, te prawdziwe. Nie chcę być dla nikogo ciężarem, zrzucając na nich ciężar moich problemów. To mnie przeraża... bo pragnę być idealny.
Westchnął i kucnął naprzeciwko mnie, patrząc mi prosto w oczy.
- Nie ma ideałów Shishuu, nikt nie jest idealny. Próbując nim być, chowając prawdziwe uczucia, niszczysz w sobie to, co najlepsze, wyjątkowe. Każdy ma inny ideał... nie staraj się nikomu podporządkować. Bądź sobą. - powiedział spokojnie i pogłaskał mnie po włosach. - Dla nikogo nie będziesz ciężarem, gdy powiesz, że coś ci się nie podoba, że jest ci źle. Nie możesz myśleć tylko o innych.
Skinąłem głową i przymknąłem powieki. Może miał rację...? Ciężko mi było w to uwierzyć. Przygryzałem wargi, dłonie zaciskałem na kolanie.
- Ale... - zacząłem, jednak urwałem, gdy spojrzałem w jego czyste, orzechowe oczy.
- Ale co? - zapytał łagodnie, uśmiechając się ciepło.
- ...bo bycie sobą wcale nie jest takie łatwe, wiesz? Ja... zapomniałem, jaki jestem. Nie mogę być sobą, nie umiem... - szepnąłem.
- Na pewno wiesz. Jest to ukryte głęboko w twoim sercu, w twojej głowie. Musisz tylko poszukać.
***
Siedziałem na ławeczce, wyglądając przez kraty. Wtulałem się w mojego misia i kurtkę Mitchella, chłonąc zapach papierosów. Obok mnie siedział Matthew, pijąc duży kubek kawy. Już drugi, bo mój. Nie mieli tutaj żadnej innej, tylko parzoną, a ja jej nie lubię... jest za mocna i gorzka, dlatego oddałem ją.
Za drzwiami do ośrodka stali Mitchell i Chris, rozmawiali o czymś.
- Shi, czemu próbowałeś się zabić? - zapytał cicho chłopak i spojrzał na nie uważnie. Oblizał wargi po kawie.
Lekko skuliłem się, zaciskając dłonie na kolanach.
- ...pamiętasz, co się wydarzyło w sierocińcu, prwda? - kinął głową, patrząc na mnie uważnie. - Od tamtej pory mam koszmary i wyrzuty sumienia... w pewnym momencie nie wytrzymałem. - odparłem cicho.
- Shi... a co ci mówiliśmy? I to już drugi raz? - Matthew pogłaskał mnie po głowie.
- Trzeci. - poprawiłem go.
Zamarł i pokręcił głową, przytulił mnie do siebie mocno.
- Palisz?
Zachichotałem, wtulając się w niego.
- Nie, nie... to kurtka Mitchella, nie moja.
Jak przyjemnie, ciepło było w jego ramionach...

XII

Siedziałem wtulony w Matthew, nie mogąc uwierzyć w to, że on też tu jest. Nikt nic nie mówił, od dobrej godziny. Chłonąłem jego bliskość, jego ciepło niczym gąbka... pragnąłem tego. Mimo, iż w przeszłości nie byliśmy ze sobą tak blisko.
- Czemu tu trafiłeś? - zapytałem w końcu, patrząc chłopakowi uważnie w oczy. To było ciekawe, czemu, zawsze miał silniejszą psychikę niż inni. Tak przynajmniej mi się wydawało.
- ...Raymund znalazł sobie chłopaka. - mruknął cicho. I wszystko jasne. Matt zawsze się nim podkochiwał, ale zawsze wydawało mi się, że Ray odwzajemnia to uczucie. Bo na pewno o nim wiedział.
- Co zrobiłeś?
- Zamknąłem się w pokoju... na bardzo, bardzo długi czas. Miałem naprawdę wielką depresję, przez co olewałem obowiązki, traciłem chęć do wszystkiego. Unikałem Raymunda niczym ognia, jego głos, zapach, dotyk, on cały powodował u mnie atak histerycznego wręcz płaczu.
- Ale... on wiedział o twoich uczuciach, prawda?
- Wiedział. Ale nigdy ich nie odwzajemnił. - przygryzł wargę. Ja westchnąłem i pogłaskałem go po włosach.
- ...musisz być tu długo, skoro teraz już tak nie reagujesz... - powiedziałem cicho.
- Rok.
Rozgległo się pukanie, przeniosłem więc spojrzenie na drzwi.
- Proszę. - zawowałem, dopokoju wszedł Mitchell.
- Och... znacie się? - zapytał, patrząc na nas. Lekko zaczął przygryzać wargę... czyli coś było nie tak.
- Z sierocińca. - odparłem spokojnie. - Coś się stało...?
- Nie... po klucz przyszedłem.
Wskazałem na swoje łóżko, on wziął klucze i wyszedł. Czymś wyraźnie był zmartwiony, coś go męczyło. Oblizałem usta i spojrzałem na Matta.
- Chyba... nie jest najszczęśliwszy z tego, że się spotkaliśmy. - powiedział i przytulił mnie bardziej.
- ...zauważyłem.
***
Ruszyłem za Mitchellem w stronę jego gabinetu. Milczał, a to było naprawdę dziwne.
- Coś się stało...? - zapytałem ponownie.
- Nie. Czemu uważasz, że coś się stało? - zerknął na mnie. Po chwili znaleźliśmy się w jego gabinecie, siedziałem na kozetce a on pisał coś w papierach.
- Znajomy?
Skinąłem głową.
- Mówiłem, jeszcze z sierocińca. Matthew McPencil.
- Czemu tu trafił? Pytam przez ciekawość.
Przygryzłem wargę.
- Chłopak, który mu się podobał od kilku lat odrzucił jego uczucie. Załamał się.
Skinął głową, zgarnął włosy na plecy.
- Czemu nie mówisz o swoich uczuciach? - zapytał, patrząc na mnie uważnie. Spuściłem wzrok. Nie odpowiedziałem, milczałem jak zaklęty przez dłuższy czas, przygryzając mocno wargę.
- Nie bój się o tym mówić, Shishuu. Jeżely tylko będziesz relacjonował zdarzenia, bez mówienia o uczuciach, nie będę w stanie ci pomóc.
Wstał i podszedł do mnie, by pogłaskać mnie po włosach.
- Boję się.

XI

Znowu siedziałem na dworze już od samego rana. Wbijałem błękitne tęczówki w martwy punkt przed sobą. Nie widziałem nic, rozmyślałem. Byłem tym pochłonięty do reszty. Wszystko zaczęło się naprawiać. Choć mój świat przestał się rozpaczliwie walić, miałem mętlik w głowie... ale jednak było lepiej. Opowiadałem o swojej przyszłości bez problemów... jednak nadal nie mówiłem Mitchellowi nic o uczuciach. Na to nie byłem jeszcze gotowy. Dawałem mu suche fakty, bojąc się mówić o emocjach, jakie mną podczas tego wszystkiego targały. Wystarczy, że raz mu opowiedziałem o tym, ile planuję sobie pożyć. Bałem się mówić więcej. Lekko drżałem, głównie z zimna, a na sobie znowu miałem kurtkę mego psychiatry... mam wrażenie, że był on takim moim osobistym lekarzem. Zapewne to dzięki moim rodzicom... oni chcieli, bym był normalny. Westchnąłem, wdychając delikatny zapach papierosów... tak uzależniający. Przyjemny, mimo iż to papierosy.
- Shishuu...?
Przeniosłem oczy na mego psychiatrę.
- Może wrócimy już do środka? Siedzisz tu od rana...
Spuściłem wzrok i przygryzłem wargę. Nie chciałem iść.. Chciałem zostać. Wtuliłem się bardziej w kurtkę.
- ...nie chcesz, prawda?
- ...nie chcę...
Westchnął i wstał.
- Poczekaj, przyniosę ci obiad. - powiedział i wyszedł na chwilę. Mogłem teraz uciec... spojrzałem na siatkę. Na górze był drut kolczasty, który dla mnie nie stanowiłby większego problemu...
Nie uciekłem. Nie chciałem. Chciałem wreszcie być normalny. Dlatego grzecznie czekałem na Mitchella. Ucieczka byłaby oznaką tchórzostwa. Skuliłem się i oparłem policzek na blacie stolika.
- Nie uciekłeś. - usłyszałem po jakimś czasie i przymknąłem powieki.
- Liczyłeś na to? - zapytałem cicho, lekko rozczarowanym tymi słowami. A ponoć we mnie wierzył...
- Mówiąc szczerze, to tak. - postawił talerz obok mojej głowy. Gdy wyprostowałem się i zerknąłem na niego, okazało się, że to ziemniaki z kotletem i jakąś surówką z czerwonej kapusty.
- Och. Nie zupa, miła odmiana. - mruknąłem i wziąłem w dłonie plastikowe sztućce. Powoli zacząłem jeść.
- To z pobliskiego baru, pomyślałem, że odmiana się przyda. Mam tylko nadzieję, że zabić się nożem lub widelcem nie chcesz.
- Może później, teraz nie mam na to ochoty.
Uśmiechnął się delikatnie kącikiem ust, pogłaskał mnie po głowie.
- ...jak zjem, wrócimy do środka, prześpię się. - mruknąłem cicho, niepocieszony, że musiałem wracać do środka. Ale mus to mus.- Dziękuję Ci. - dodałem, gdy skończyłem jeść.
Wstałem. Psychiatra wziął talerz i westchnął, weszliśmy do środka. Dał mi klucze do pokoju... ale to nie była "moja" izolatka. Spojrzałem na niego pytająco.
- Idź tam, to na piętrze. Twój pokój... i jednego jeszcze chłopaka, ale teraz ma on sesję. Ja zaraz przyjdę. - nakazał mi i odszedł. A ja ruszyłem do pokoju. Gdy przekroczyłem próg, zauważyłem, że moje rzeczy już tu były. Usiadłem na łóżku... wreszcie inny kolor ścian niż białe. Te były bladozielone. Uśmiechnąłem się do siebie.
- Pieprzony idiota... - usłyszałem po jakimś czasie. Podniosłem oczy...do pokoju wszedł chłopak, na oko niewiele starszy ode mnie. Miał krótkie brązowe włosy i niebieskie oczy...
...był tak podobny do...
Patrzył na mnie uważnie, mrużąc niebieskie oczy, a ja ze zdumieniem otworzyłem szeroko swoje.
- Matthew... - zacząłem cicho, niepewnie. Skinął głową, przyglądając mi się uważnie cały czas.
- Shishuu. - powiedział w końcu, a jego twarz złagodniała. Wstałem i podszedłem bliżej, by się do niego przytulić.

X

Siedząc pod ścianą mojego białego więzienia przytulałem misia, którego znalazłem wczoraj. Nie czułem się źle, nawet nuciłem wesoło pod nosem, palcami gładząc mięciutkie futerko pluszaka. Odkąd wyszedłem ten jeden raz na zewnątrz, było ze mną lepiej. To podniosło mnie na duchu, sprawiło, że czułem się o niebo lepiej, niż do tej pory w tym miejscu. Oblizałem suche usta, wtuliłem twarz w plecki misia.
Zaraz potem usłyszałem pukanie, do pomieszczenia wszedł Mitchell. Skinął głową na dzień dobry.
- Widzę, że prezent ci się podoba. - powiedział i uśmiechnął się.
- Uhm... to od ciebie? - zapytałem cicho. Ach, no tak... lekki zapach papierosów.
- Tak. Za postępy jakie robisz. A po za tym, pluszaki ponoć chronią przed koszmarami.
Uśmiechnąłem się do niego radośnie i ponownie wtuliłem się w miękkie futerko.
- Dziękuję!
Usiadł na brzegu mojego łóżka, poprawił długie włosy.
- Więc... o czym są twoje koszmary? - zapytał ostrożnie.
- ...gwałty, morderstwa, wypadki śmiertelne... zawsze jest płacz, krzyk, dużo krwi... i szyderczy śmiech. Co noc. Rzadko kiedy zdarza się, że nic mi się nie śni, a jeszcze rzadziej, że to cos przyjemnego. - mruknąłem niepewnie. Nie puszczałem mojego pluszowego przyjaciela, cały czas się do niego przytulałem, kuląc przy okazji bardziej. Wspomnienia bolały, jak żywe, świeże... mimo tego, iż minęło od nich kilka lat, przeżywałem to zawsze tak samo. Nie potrafiłem zapomnieć, odsunąć tego w najdalszy kąt swego umysłu.
- Od dawna?
- Trzech lat.
Skinął głową, a ja uśmiechnąłem się ponuro, obejmując mocniej pluszaka. Przymknąłem powieki i zatopiłem się w lekkim zapachu papierosów. Zaczynałem się chyba powoli uzależniać.
- Próbowałeś coś z tym zrobić?
- Tak. Brałem tabletki różnego rodzaju, chodziłem na dziwne spotkania, ćwiczyłem umysł... w końcu jedynym sposobem, jaki okazał się być skuteczny, było zwyczajne unikanie snu.
- To niezdrowe.
- Ale skuteczne. Nie budzę się co rano z płaczem i chęcią popełnienia samobójstwa.
Mitchell westchnął ciężko i zamyślił się.. ja zaś wbijałem w niego niebieskie tęczówki.
- Kiedy znowu będę mógł wyjść? - zapytałem cicho, niepewnie. - Było tak przyjemnie...
Spojrzał na mnie.
- Jutro. Będziesz częściej wychodził, widzę, że me to na ciebie pozytywny wpływ. Rozluźniłeś się.
- Taak... - szepnąłem i spojrzałem mu prosto w oczy. Przygryzłem wargi, położyłem się na ziemi i znowu przytuliłem misia do siebie.

IX

Wreszcie mogłem wyjść na zewnątrz! Aż się paliłem do tego. Szedłem - a właściwie to biegłem - przez korytarz. Za mną podążał Mitchell, śmiejąc się ze mnie wyraźnie. Cieszyłem się niczym dziecko na święta. Lawirowałem między ludźmi w stronę wyjścia, uśmiechając się szeroko niczym głupi do sera. Pragnąłem tego, chciałem wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem. Na "spacerniak" - bo tak to wyglądało, przysięgam! - wręcz wpadłem i upadłem na kolana, oddychając głęboko.
- Wstań, przeziębisz się. - powiedział Mitchell i wyciągnął dłoń w moją stronę. Ująłem ją i wstałem, by zaraz podejść do krat i tęskie za nie wyjrzeć. Zacisnąłem na nich dłonie.
- Kiedy stąd wyjdę? - zapytałem cicho.
- Jak twój umysł pokaże, że możesz. A do tego jeszcze bardzo, bardzo daleko. Jak będziesz coś ukrywał, nie przyspieszysz tego. - odparł psychiatra i usiadł na ławeczce. Przygryzłem wargi.
- Miewasz koszmary? - usłyszałem i mocniej zacisnąłem dłonie na kratach. Wahałem się... nie chciałem mówić. Ale chciałem wyjść...
- Co noc. Dlatego nie śpię... - mruknąłem. - Ale nie rozmawiajmy o tym tutaj... chcę się nacieszyć. - szepnąłem i uklękłem.
- Dobrze... ale wstań.
- Nie.
Było chłodno, ba, bardzo zimno. Nie miałem na sobie nic grubszego, ale ledwo co odczuwałem dyskomfort. Zaraz jednak poczułem ciepło, spojrzałem na Mitchella. Dał mi swoją kurtkę. Delikatnie się uśmiechnąłem do niego, lekko wzdychając. Zapach był całkiem przyjemny... mimo iż czułem subtelny zapach papierosów. Wtuliłem się w ubranie, chłonąc ciepło, jakiego mi tu strasznie brakowało. I nie tylko tutaj, bo od zawsze.
- Palisz? - zerknąłem na niego kątem oka.
- Mój brat pali.
Skinąłem głową i wstałem. Podszedłem do niego.
- Masz brata...
- Bliźniaka. - uśmiechnął się. Ja odwzajemniłem uśmiech bardzo szeroko. Nabrałem aż ochoty na przytulenie go... jednak ta myśl zniknęła tak szybko, jak szybko się pojawiła.
- Zazdroszczę ci... chciałbym mieć rodzeństwo. - usiadłem obok, oparłem głowę o jego ramię.
***
Gdy wróciliśmy, położyłem się na łóżku, sennie kołysząc się na boki. Walczyłem ze snem, otępiały wpatrując się w sufit. Byłem zmęczony... jednak nie chciałem, by sen zniszczył tę chwilkę szczęścia, jaką poczułem gdy wyszedłem. Mogłem odpocząć na zewnątrz od szpitalnej bieli, ciężkiego zapachu leków. To było budujące, miałem nowe siły, by walczyć sam ze sobą.
Przymknąłem powieki. Musiałem zasnąć... nie potrafiłem dalej walczyć...
Przykryłem się kocem... i odpłynąłem w ramiona Morfeusza.
***
Gdy obudziłem się, zdziwiły mnie dwa fakty. Pierwszy - nie miałem koszmarów. A drugi - obok mnie leżał puchaty, beżowy misiek z czarną kokardką na szyi.

VIII

- Płakałeś.
Cóż za odkrycie. Patrzyłem na niego z nienawiścią, nadal nic nie mówiłem, mimo iż z gardłem było już w porządku.
Widział mnie w tym stanie. Przychodził, gapił się, jak drżałem skulony w kącie, cały czas płacząc, nic nie jedząc, nie pijąc, nie śpiąc. Cały czas był przy mnie.
- Co się stało?
Milczałem jak zaklęty, obejmowałem kolana dłońmi. Spuściłem oczy, nie mogąc znieść tego badawczego spojrzenia. Był inny, niż wszyscy inni psychiatrzy. Łamał mnie skutecznie. A ja się dawałem. Brzydziłem się sobą. Byłem żałosny.
- Odpowiedz, pomogę ci się z tym uporać.
"Nie zdołasz" - pomyślałem zły. To była jego wina. Więził mnie tu, groził. A ja... byłem zbyt słaby, by się temu sprzeciwić. Oblizałem suche usta. Schowałem twarz w kolanach i przygryzłem wargę. Te oczy, te straszne spojrzenie... a może nie było ono straszne? By się upewnić, spojrzałem prosto w orzechowe tęczówki. Całkiem jak u... człowieka. Ale to przecież...
- ...niemożliwe... - zbliżyłem się do niego, cały czas patrząc w jego oczy. Zdziwił się, ale nie odsunął, mimo iż nasze twarze dzieliło kilka centymetrów.
- Co robisz? - zapytał po dłuższej chwili, lekko zaniepokojony. Drgnąłem i natychmiast wróciłem na miejsce pod ścianą, drżałem, ponownie chowając twarz w kolanach.
- Idź stąd... - wyszeptałem. - Błagam, nie patrz sie na mnie takim wzrokiem... dołujesz mnie... idź...
Wstał i podszedł do mnie , kładąc dłoń na mojej głowie.
- Powiedz, co się stało, że płakałeś. Wtedy odejdę. - powiedział stanowczo.
Co się stało?! Groziłeś mi gwałtem, pieprzona dziwko, o to co się stało! I co, myślałeś, że jestem taką ot lalką, bez uczuć, której można mówić co się żywnie podoba, a ona ma to gdzieś?! Ja też mam uczucia, mimo iż staram się je ukryć! Mnie też ranią takie rzeczy! Mimo wszystko - jestem człowiekiem! Przygryzłem mocno wargi. Oczywiście, że tak nie powiem mu.
- Groziłeś mi gwałtem trzy dni temu... poczułem się jak szmata. To nie wyglądało na żarty... przestraszyłem się. - mruknąłem.
Nic nie odpowiedział, a spuścił głowę. Wycofał się z pokoju, ostrożnie zamykając drzwi.
Czemu dopiero teraz zauważyłem jego człowieczeństwo? Czemu w ogóle je zauważyłem?! Co ze mną się działo?!
***
- Przepraszam za tamto. - powiedział Mitchell, patrząc mi prosto w oczy. - Nie powinienem był tego mówić.
- Miło, że zrozumiałeś swój błąd. - mruknąłem cicho, lekko ponuro i z nutką pogardy. Nie chciałem go teraz widzieć. Bałem się go. I tego, co odkryłem względem niego. Jęknąłem cicho i objąłem kolana dłońmi. Drżałem.
- Naprawdę, nie chciałem ci nic zrobić. - powiedział cicho.
- To czemu to powiedziałeś? Czemu groziłeś? Chciałeś bym się poczuł jak dziwka, którą można dowoli pieprzyć, która nie ma uczuć? - lekko podniosłem głos. Powodowałem u niego wyrzuty... niech wie, że mi się nie grozi. Mogłem nim manipulować teraz, gdy okazał tę chwilę słabości, gdy chciał, bym mu wybaczył.
- Nie, nie chciałem.... nie wiem, czemu to powiedziałem.
Spojrzałem na niego uważnie. Przygryzał wargę, ale cały czas patrzył mi w oczy. Był... szczery.
- ...wybaczam ci. - szepnąłem i objąłem kolana dłońmi mocniej. Ledwo co przeszło mi to przez gardło... ale w końcu Mitchell też był człowiekiem, prawda? Miał prawo do błędów...
Wstał i pogłaskał mnie po głowie, przeczesał palcami blond włosy... a ja nie uciekłem.

VII

Pokręciłem głową na znak, że nie mogę mówić. Gardło piekło, drapało boleśnie. Zdarłem je całkowicie.
- Trzeba ci pomóc.
Prychnąłem, piorunując go spojrzeniem. Mitchell siedział przy mnie nawet wtedy, gdy nie mogłem mówić. Jego obecność mnie niesamowicie drażniła, delikatnie mówiąc. Ale to dobrze, że zdarłem gardło. Nie pogrążę się bardziej, niż jestem pogrążony. Wszak - Mitchell o snach nie wiedział jeszcze nic.
- Widzisz... nie możesz popełnić samobósjtwa dlatego, że zostałeś zgwałcony. Musisz z tym żyć dalej, musisz znaleźć kogoś, kto ci pomoże w tym się odnaleźć. Samobójstwo nie jest dobrym rozwiązaniem twoich problemów. Przecież zawsze znajdzie się osoba, której na tobie zależy. I ona nie będzie chciała byś umarł.
Pieprzył i pieprzył od rzeczy. Niech on się w końcu kurwa zamknie! Zasłoniłem uszy, by mieć spokój, ale on podszedł i siłą je odsłonił.
- Masz słuchać, jasne? - warknął, patrząc w moje oczy. - Jesteś jeszcze młody i głupi. Zasługujesz by żyć, jak każda inna istota. Każdy w życiu błądzi, ty jeszcze zapewne zbłądzisz nie raz. Zaakceptuj to. Życie jest po, to, by cię nim cie...
- Zamknij się w końcu. - wychrypiałem ostatkiem sił swego gardła. Moje oczy wręcz płonęły szczerą nienawiścią do niego.
- Nie zamknę się. Będziesz mnie słuchał, czy tego chcesz, czy nie.
Nie mogłem nic już powiedzieć, spróbowałem więc wyrwać dłonie z jego uścisku. Na nic, on miał w sobie pełnię sił, a ja takie chucherko... byłem zbyt słaby, by się oswobodzić.
- Co? Boisz się, że i ja cię zgwałcę? Bo w sumie mógłbym to zrobić bez problemu. Nagranie z kamerki da się usunąć, a podsłuchów w tej izolatce nie ma... więc przestań się szamotać i stawiać, bo zrobię ci krzywdę.
- Nienawidzę cię... - nie wiem, czy przy tych słowach wydałem z siebie jakis dźwięk, czy tylko jednak poruszyłem ustami. Kolejny powód, by go nienawidzić, kolejny powód, by nienawidzić tego miejsca. I kolejny powód do popełnienia samobójstwa. Gratuluję, niech postępuje tak dalej, a na pewno mi pomoże. Tak... ale uspokoiłem się, wolałem nie kusić losu i jego, do spełnienia groźby. Czułem, że on może być do tego zdolny. A Mitchell znowu uśmiechnął się w dziwny sposób, puścił mnie... i wyszedł.
Chciałem krzyczeć, ale nie mogłem. Zacząłem więc uderzać pieścią w ścianę. Znowu się rozryczałem, jak głupi. Łzy wartkim strumieniem płynęły po moich policzkach. Objąłem kolana obolałymi rękoma, chowając w nich też twarz. Czy ja naprawdę byłem niczym dziwka, którą od tak można sobie gwałcić? I on się nazywa psychiatrą?!
- Ach, i jeszcze jedno... - usłyszałem głos Mitchella. Uniosłem gwałtownie spojrzenie. On zatrzymał się w drzwiach, patrząc na mnie w lekkim szoku.
- Spieprzaj. - znowu poruszyłem tylko ustami, ale zapewne gdybym powiedział to, z mojego głosy wylewałaby się rozpacz. Po chwili poczułem krótki ból w wardze, metaliczny posmak w ustach, Przegryzłem ją sobie. Normalka.
- Shishuu? - zapytał niepewnie. Pokręciłem głową i stanowczo, chociaż ręka mi drżała, wskazałem na drzwi. Nic więcej nie powiedział. Wyszedł.

VI

- ...potem próbowałem popełnić samobójstwo.
Podniósł na mnie zdziwione spojrzenie orzechowych oczu. Ja zaś spuściłem wzrok na białe kafelki, palcem kreśląc na nich niewidzialne wzory. Zza wszelką cenę unikałem palącego spojrzenia.
- Nic nie jadłem, ani nie spałem przez kilka dni. Potem, poszedłem na dach sierocińca, by zemdleć, a co za tym idzie stoczyć się w dół... - zawiesiłem głos. - ...znaleźli mnie, gdy byłem na granicy utraty świadomości. Nie zabiłem się... a oni byli na mnie wściekli.
- Dlaczego próbowałeś? - zapytał, odgarniając czarne, długie włosy na plecy.
- Przeze mnie zginął jeden chłopiec z sierocińca... sumienie mnie męczyło. Nie mam silnej psychiki. Kilka koszmarów, nieprzespanych nocy... tyle wystarczyło.
Patrzył na mnie uważnie, a ja zaś bałem się spojrzeć na niego.
- To... ile miałeś prób samobójczych? - zapytał ostrożnie. Wiedział, że w każdej chwili mogłem przestać mówić.
- Trzy. Łącznie z ostatnią. - oparłem czoło o kolana, które objąłem dłońmi. Skinął ze zrozumieniem głową... ale on mnie nie rozumiał. Wiedziałem to.
- Za drugim razem wstrzyknąłem sobie do krwioobiegu odrobinę rtęci. Oczywiście upozorowałem to, że niby skaleczyłem się termometrem, który upuściłem i próbowałem pozbierać... Obudziłem się po prawie trzech tygodniach spędzonych w śpiączce. - zerknąłem na prawą rękę. Było na niej mnóstwo blizn, lub prawie wygojonych ran. Szukałem blizny po strzykawce. - O, tu wbiłem igłę. - wskazałem na dużą bliznę na zgięciu łokcia. Miała dwa centymetry średnicy. Igła była zanieczyszczona, dlatego zostawiła tak duży ślad.
- A to wszystko przez to, że mnie wzięli z sierocińca. Nie chciałem tego. Tam miałem przyjaciół. Ale to się skończyło. Od trzech lat wiedziałem jedno: długo nie pożyję. Nigdy nie dawałem sobie więcej niż trzydzieści lat. Zabijałem się bardzo powoli. Zamykałem się na innych coraz bardziej, coraz więcej udawałem. Miewałem chwile załamania, a ostatnia próba... była skutkiem jednej z depresji, jakie jakie mnie dopadały. Od zawsze wiedziałem, że jestem za słaby, by żyć.
Zamilkłem. Za dużo tutaj mówiłem, za dużo...
- Ale ty kurwa bzdury pleciesz... - powiedział mężczyzna. po chwili trzymałem się za piekący policzek. Uderzył mnie i poszedł sobie.
Jęknąłem z bólu i skuliłem się. Bolało. Ale nie policzek. Sumienie. Znowu. Nie...!
Krzyknąłem i uderzyłem pięścią w podłogę. Krzyczałem głośno i długo, dopuki mój głos nie zdarł się całkowicie. Nie byłem w stanie nic powiedzieć. Płakałem. Łamałem się. Byłem beznadziejny. Nienawidziłem siebie...
Opadłem na zimne, białe kafelki, wbijając bezradne spojrzenie w sufit. Nie miałem siły się ruszyć, próbowałem, ale nie mogłem. Wariowałem. Ból psychiczny mnie paraliżował.

V

- Więc? Kiedy to się stało?
Uparcie chowałem twarz w kolanach. Bałem się na niego spojrzeć. Zbyt wiele mógłby wyciągnąć z mojego spojrzenia. Skąd wiedziałem? Ja sam tak umiałem i wiele razy to wykorzystywałem.
- Powiesz?
Uparcie też milczałem. Ale mój opór słabł z każdym dniem, z każdą chwilą spędzoną tutaj. Byłem wymaltretowany psychicznie. A on - mój psychiatra oczywiście - przychodził codziennie i siedział przez kilka godzin. Że też miał na mnie czas...
- Kiedy...
- Trzy lata temu. - przerwałem mu cicho. Ale on to słyszał bardzo dobrze. - Dużo nie pamiętam... Wmusili we mnie jakąś białą tabletkę.
Złamałem się. Czułem się strasznie... mdliło mnie. Zasłoniłem wierzchem dłoni usta. A może to reakcja na wspomnienia...?
- Pigułka gwałtu... - mruknął cicho - Kto cię znalazł? O ile ktoś...
- Znajomi z sierocińca. Znaleźli mnie gdy... - przełknąłem ślinę. Skinał głową, na znak, że rozumie, kiedy. - ...ponoć jednego z nich musieli siłą powstrzymywać go przez rzuceniem się na oprawcę. Ja obudziłem się.... dużo później. - dlaczego to mówiłem? Dlaczego tak łatwo się mu zwierzałem? Przecież to był... psychiatra. Mój wróg. Przegryzłem wargę. Złamałem się. To bardzo źle. - ...ile już tu siedzę?
- Dwadzieścia dwa dni.
Aż jęknąłem. Trzy tygodnie w piekle i zacząłem mówić. Chore. To miejsce jest chore...
...i ja również.
Mężczyzna podszedł do mnie i przedemną ukucnął - gdyż praktycznie cały ten czas siedziałem na zimnych, białych kafelkach. Wyciągnął w moja stronę dłoń.
- Przez ten cały czas, nadal tobie się nie przedstawiłem. Proszę, mów mi Mitchell. - powiedział z łagodnym uśmiechem, a w tym uśmiechu dostrzegłem... człowieczeństwo. Niepewnie uścisnąłem jego dłoń, skinąwszy głową.
- Złamałeś mnie... gratuluję. Jesteś pierwszą osobą, której to się udało. - powiedziałem do niego szczerze i ukryłem twarz w kolanach. Rozryczałem się. Byłem słaby. Za słaby psychicznie, by móc znieść tą porażkę. Poczułem jego dłoń na ramieniu.
- Nie udawaj więcej... - powiedział kojącym głosem, jednak prawie go nie słyszałem. - Musisz być silny. I jesteś silny, wierz mi. Tylko uwierz w siebie. Ja w ciebie wierzę.
Jego słowa były w pewien sposób budujące do dalszego działania... jednak nie teraz. Teraz... musiałem się poużalać nad sobą. Znieść swoją porażkę. Nie wiem, ile tak siedziałem, jednak nie usłyszałem trzasnięcia drzwi, które oznaczałoby to, że Mitchell sobie poszedł poprostu. Podniosłem zaczerwienione od płaczu oczy, a on dalej siedział przy mnie, wpatrując się we mnie uważnie.
- Pamiętaj, wierzę w ciebie.
Skinąłem głową, dłonią otarłem łzy.
- Zaraz będzie obiad. Tylko tym razem zjedz chociaż trochę. - wstał i wyszedł, by po chwili wrócić z talerzem zupy. Tylko zupę tu podawali - nożem lub widelcem pacjenci mogliby zrobić sobie lub komuś krzywdę. Sprytne... Wziąłem do ręki łyżkę i spróbowałem zupy. Warzywna... nie najgorsza. Zacząłem powoli jeść.

IV

~
Siedziałem wtedy na szczycie schodów, dokładnie bandażując ranę na swoim udzie. Szczypała... musiałem ją naruszyć. A mi rany zawsze goiły się niesamowicie wolno... To chyba przez anemię.
Usłyszałem kroki, więc obejrzałem się. Nikogo nie było. Wzruszyłem do siebie ramionami i dalej zawijałem bandaż. I wtedy...
Poczułem usta na karku, czyjeś dłonie, nachalnie opalatające się w okół mojej talii. Szarpnąłem się, krzycząc. Już wiedziałem. I wiedziałem też, że krzyk nic nie da...
Zerwano ze mnie koszulkę, położono na plecach. Pocałunki przeniosły się na szyję i sutki. Krzyczałem, przeklinałem, piszczałem, by go odstraszyć, wtedy dostałem w twarz siarczysty policzek i usłyszałem szyderczy śmiech. Krótkie spodenki, jakie miałem na sobie razem z bielizną wylądowały na ziemi. Chłodne dłonie przesunęły się po mojej męskości, w wyrazie pseudoczułości. Ja jednak wiedziałem, do czego on tak naprawdę zmierzał.
Poczułem ból w dole pleców, krzyknąłem z całych sił, zaciskając mięśnie na jego męskości. Z moich ust spłynęła wiązanka przekleństw. Zignorował je, zaczął się poruszać. Odrazu szybko, bez przygotowań, bez niczego. A ja cierpiałem. Czułem, że krwawię, nie miałem siły jednak by się sprzeciwić.
Gdy doszedł, zniknął. To był koniec. To nareszcie był koniec...
~
Krzyknąłem, budząc się gwałtownie. O mało co nie spadłem z łóżka, na którym nie wiem nawet kiedy mnie położono.
Skuliłem się, siadając przy okazji. Znowu krzyknąłem, po moich policzkach płynęły łzy. Nie potrafiłem ich powstrzymać, nie chciałem. Zasnąłem. Dopuściłem do tego, by nocny koszmar powrócił. I by znowu mnie męczył. Jak co noc, jak kurwa co noc! Rzadko zdarza się noc, bez złych snów. Różnorakie wypadki, w których ginie moja matka lub moi znajomi, gwałty, morderstwa. Zawsze jest dużo bólu, krzyku, krwi, łez. I szyderczy śmiech. To tylko niewielka część tego co mi się śni, ale to przeraża mnie najbardziej. Śpię tylko wtedy, gdy zasnę wbrew sobie, ze znudzenia, zmęczenia. Gdy przesypiam spokojną noc... czuję się, jakby mi z serca spadł ogromny ciężar. Ulga jest nieopisana. Tak to chodzę niewyspany, ale skrzętnie ukrywam ten fakt, niczym coś wstydliwego. Mam dosyć, chcę, żeby to był kurwa koniec! Wizja ze snu znowu mnie dopada. Czuję wręcz te ręce na sobie, jak zachłannie chcą... Krzyczę znowu, trzymając się głowę, twarz ukrywając w kolanach. To mnie zabije, kurwa zabije...
- Shishuu?
Poderwałem głowę, lecz moim oczom ukazał się tylko mój psychiatra.
- Odejdź... - powiedziałem cicho, zrozpaczony. Nie chciałem, by ktokolwiek mnie widział w tym stanie, stanie kompletnego załamania, utraty chęci do życia. Wizja śmierci w takich chwila była jedynym wyjściem. Jednak tym razem nie miałem jak się zabić.
- Co się stało? - mężczyzna podszedł do mnie, a ja pisnąłem.
- Idź stąd, powiedziałem! Nie waż się zbliżyć!
Mężczyzna spojrzał na mnie uważnie i cofnął się. Wręcz czułęm te jego badawcze spojrzenie na sobie.
- Gwałt... - powiedział cicho, jakby do siebie, lecz ja natychmiast podniosłem zdziwione oczy.
- Ty... - zacząłem przerażony wręcz. Wiedział.
- Zostałeś zgwałcony... prawda? - zapytał mnie.
Skąd on kurwa wiedział?! Skąd on do kurwa jasnej cholery wiedział?! Nie mógł wiedzieć, nie mógł kurwa, nie mógł! Panika we mnie rosła w zastraszającym tempie. On się dowie... dowie o wszystkim. Wyciągnie to ze mnie, będzie mnie obserwował. Dowie się...
- Spieprzaj stąd... - powiedziałem cicho, dusząc w sobie cały strach, złość. Niech on stąd idzie... Chciałem być sam! On się nie może niczego więcej dowiedzieć! A jeżeli pobędzie tu dłużej tak będzie...
- Nie. Widać, że coś cię męczy, więc nie...
- I co?! Nie mam zamiaru ci się kurwa zwierzać, jasne?! Jesteś kurwa jak wszyscy inni! Spieprzaj stąd powiedziałem, zostaw mnie samego! - krzyknąłem, zacisnąwszy dłonie w pięści.
On spojrzał na mnie z... mściwą satysfakcją. Jego oczy wręcz śmiały się do mnie szyderczo. Posłuchał mnie, wyszedł. A ja znowu krzyknąłem, uderzając pięścią w ścianę. Dlatego nienawidziłem psychiatrów. Dlatego nie chciałem tu być. Oni mnie zabiją, najpierw wyciągając ze mnie wszystkie informację o mnie. Byłem bezbronny. Nie mogłem nawet ze sobą skończyć, bo nie miałem czym. To oni tutaj wygrawali... Jęknąłem. Nie zostało mi już dużo siły, by walczyć z nimi dalej. Nie chciałem również, by się dowiedzieli.
Wariuję...

III

Wariuję. Mam kompletnie dosyć, mimo iż jestem tu dopiero dzień. A przynajmniej tak mi się wydaje. Może być krócej, może być dłużej. Nie ma okien, nie umiem tego określić. Nie mam się nawet w co wpatrywać, by zapomnieć gdzie jestem. Jest tylko łóżko - bardzo dobrze zabezpieczone przed zrobieniem sobie czegokolwiek, świetlówka na suficie, drzwi i mała kamerka w rogu. A przy odrobinie szczęścia podsłuchy też się znajdą. To wszystko. I oczywiście - biel. Kolor, który mnie zabijał. Siedziałem w kącie, chowałem głowę w kolanach, by nie musieć patrzeć na ściany. Drżałem. Starch mnie zżerał od środka. To mnie przytłaczało. Przez ścianę słyszałem czyjś krzyk. Boję się. Tu są sami wariaci, psychopaci. Czemu byłem tu też ja?! Co ja tu w ogóle robiłem?! Wszystko mnie tu otępiało. Zwłaszcza biel. Czy oni kurwa nie mają innych kolorów do dyspozycji, tylko biel? Już nawet zielony mógłby być... Taki uspokajający kolor, a nie: biel. Nienawidzę zimy, bo zimą  pada śnieg. A śnieg jest zimny i biały. Tu czuję się jak na Antarktydzie - jest biało i zimno. To znaczy, zimno w sensie psychicznym, nie fizycznym. Ale ja czułem gęsią skórką wywołaną psychicznym zimnem. Rozchodzi się po moim ciele z niesamowitą szybkością. Siedziałem. Czekałem. Czekałem na cud, który mnie stąd wyciągnie.
Po chwili drzwi się otworzyły. Poderwałem głowę w nadziei. Nie, to tylko psychiatra. Ten sam, który był u mnie w szpitalu, znowu niósł teczkę.
- Dzień dobry. - powiedział, ale go zignorowałem, blond grzywka zsunęła mi się na oczy, przykrywając biel w okół. - Jeżeli nie będziesz chciał współpracować, zostaniesz tu na dłużej, wiesz? A kto wie, czy nie na zawsze... - kontynuował mężczyna. Wzruszyłem ramionami. Wiedziałem o tym. Nie chciałem jednak nic powiedzieć. Miałem powody, dla których chciałem umrzeć, a on nie musiał o nich wiedzieć. To moja sprawa. Moja przeszłość, i on nie będzie właził do niej z buciorami. Nie chcę, żeby wiedział... Bo ja sam wiedzieć nie chciałem.
Mężczyzna westchnął.
- Z tego, co słyszałem wypuściłęś w pole niejednego psychiatrę, prawda? - otworzył teczkę, przeglądając papiery. - Twoja matka była psychiatrą, więc pewnie czytałeś jej książki. W wieku dziesięciu lat twój intelekt wynosił sto pięćdziesiąt pięć...
- Nie rozumiesz. - mruknąłem cicho, jednak wiedziałem, że to usłyszy. Podniosłem zirytowane, niebieskie spojrzenie.
- To mi wytłumacz, wtedy zrozumiem. - w oczach psychiatry błysnęła nadzieja.
- Pieprz się. - spojrzałem w bok, unikając jego spojrzenia. Nie chciałem mówić już nic. Chciałem tylko, by on sobie poszedł. Jgo obecność wcale mi nie pomagała. Usłyszałem kroki, zamykane na zamek drzwi. Zostałem sam. Sam pośród bieli, która mnie dołowała. Krew popłynęła z mojej przygryzanej dolnej wargi, poleciała na białą podłogę. Może jednak nie chciałem zostać sam...? Nie, nie, nie, co ja wygaduję?! To przecież był psychiatra. Mój wróg. Nie mogłem pozwolić, by mnie poznał. Nie mogłem...!
Objąłem głowę dłońmi i jęknąłem. Coś złego ze mną zaczynało się dziać. Pewnie przez to miejsce. Nie mogłem. Nie mogłem dać się...
Nie wiem, ile czasu tak siedziałem. Wkońcu osunąłem się na ziemię. Zasnąłem pierwszy raz od wielu dni.

II

Nagle poczułem ostry ból w rękach oraz w głowie. Uchyliłem powieki i zaraz po tym natychmiast je zacisnąłem. Było za jasno... światło raziło mnie boleśnie w oczy. Musiałem się do niego przyzwyczaić.
...ale gdzie ja byłem? Ponownie uchyliłem powieki. Białe ściany, biały sufit, białe meble, biała, kafelkowa podłoga, obok mnie coś piszczało nierównomiernie i pewnie również było białe. Już wiedziałem. I prawdę mówiąc wolałbym nie wiedzieć. Dlaczego w ogóle się obudziłem? Co znowu poszło nie tak?! To nie miało tak być... Moje ręce niemiłosiernie szczypały, na całej długości przedramion. Czułem, że były owinięte bandażami. I nie myliłem się. A ja leżałem w szpitalu i kurowałem się po kolejnej próbie samobójczej. Nie uśmiechało mi się to, powinienem albo nadal leżeć w parku, kostnicy, lub być może już w trumnie. Nie powinienem żyć. Jednak żyłem. Jakimś kurwa cholernym cudem żyłem.
Usiadłem, czując jak żołądek podjeżdża mi do gadła, a przed oczami pojawiły mi się czarne plamy. Opadłem z powrotem na poduszkę. Nie dałbym rady spędzić w takiej pozycji dłuższej chwili. Byłem tak żałośnie słaby... Nie wiem, ile leżałem pogrążony w swoich myślach, zanim do moich uszu nie dobiegł dźwięk otwieranych drzwi i kroków.
- Obudziłeś się już. - usłyszałem chłodny głos i podniosłem spojrzenie na mężczyznę, który wszedł, trzymając w ręku kartę pacjenta. Nie wyglądał na lekarza. Ani na żadną znajomą mi osobę.
- Wolałbym nie. - powiedziałem mocno ochrypłym głosem.
- Inni walczą o swoje życie, a ty swoje tak szybko chciałeś porzucić. Nie rób tego, życie jest piękne. To cenny dar. - mówił dalej, patrząc na mnie widocznie obojętnym spojrzeniem. Czyżby przysłali mi tu psychiatrę?
- Może twoje. Pobądź przez chwilę mną, przekonasz się, czy aby na pewno jest tak cudownie, jak mówisz. - nie obchodziło mnie to, czy byłem grzeczny, czy nie. Byłem zmęczony życiem, mimo iż nie było one długie. Siedemnaście bolesnych lat zrobiło swoje. Stworzyło mnie. Nie odezwał się już, więc i ja nie zamierzałem, tylko wbiłem bezradne spojrzenie na widok za szpitalnym oknem. Przygryzłem wargi, chcąc powstrzymać łzy cisnące mi się do oczu. Na nic, i tak poczułem jak płyną po moich policzkach. Nie starałem się nawet tego ukryć. Wspomnienie było zbyt żywe, zaczynało powoli mnie łamać. Wygrywało ze mną, bezlitośnie śmiejąc mi się w twarz. A ja nie potrafiłem się pozbierać. Nie chciałem, by mi ktokolwiek pomógł, nadal wierząc, że dam sobie radę sam. Nie dawałem, ale nie chciałem tego przyjąć do wiadomości. Nie potrafiłem.
- Za kilka dni przenoszą cię do szpitala psychiatrycznego. - te słowa wywołały u mnie nagły atak paniki. Bałem się tego bardziej, niż czegokolwiek innego. Nie potrafiłem się ruszyć, nie potrafiłem nic powiedzieć, ani wydobyć z siebie żadnego innego dźwięku. Strach przed tym koszmarnym miejscem mnie paraliżował. Tak bardzo starałem się, by tam nie trafić... na marne. Nie ucieknę stamtąd... bo się nie da. Drzwi zmykane są bowiem na klucz. Od wewnętrznej strony są one obite materiałem, by pacjent sobie nic nie zrobił. I ten drażniący, wszechobecny kolor wnętrza... biel. Nienawidziłem tego koloru. Zbyt dużo bolesnych wspomnień się z nim wiązało.
Trzasnęły drzwi i zostałem sam na sam ze strachem.

sobota, 7 lipca 2012

I

Zimno. Biało. Jasno.
Byłem wtedy na dworze. Była zima, a ja miałem na sobie cienkie spodnie, koszulkę, buty sportowe. Zimno. Skóra mi zaczęła się czerwienić, piec z zimna. Śnieg mnie raził. Bolały wręcz mnie oczy od niego.
Upadłem na kolana, w dłoni ściskając nóż. Krótki, ostry, srebrny, z ozdobną rączką. Nie pamiętam nawet skąd go wziąłem.
Miałem już dość. Wszystkiego. Zwłaszcza mojej beznadziejnej egzystencji.
Uciekłem. Czuję, że zrobiłem źle, ale uciekłem. Zawsze uciekałem, zawsze miałem jakąś błahą wymówkę, Ale tym razem... nie mogłem wytrzymać.
Przyłożyłem srebrne ostrze do prawego nadgarstka, do idealnie widocznych pod moją bladą skórą żył. Przez moje ciało przeszedł dreszcz podniecenia. Wreszcie...
Jeden ruch i krew natychmiast spłynęła na śnieg. Nawet nie poczułem bólu, zimno znieczuliło moją skórę. Zawiodłem się. Chciałem bólu. Po to to robiłem. Między innymi.
Mróz wyciskał z moich oczu łzy, obraz mi się zamazywał. Ponowiłem cięcie, starając się, żeby rana była głębsza. Udało się... kolejna porcja krwi zostawiła ślad na śniegu. Poczułem ból, przymknąłem oczy, czując... przyjemność. Poruszyłem palcem rany, z moich ust wyrwało się syknięcie. Bolało. Miało boleć. Chciałem tego.
Otworzyłem oczy i kilkakrotnie pociągnąłem ostrzem po skórze...
W pewnym momencie zakręciło mi się w głowie, a oczy zaszły mgłą. Przestawałem czuć ból. Wokół mnie było mnóstwo krwi... mojej krwi. Jej nieznośny zapach roznosił się w powietrzu, drażnił, przypominał, męczył... Ale chciałem się męczyć. Nie chciałem umrzeć szybko, tylko powoli, z bólem, ze świadomością, że zostało mi tylko kilka chwil.
Jestem chory, wiem o tym. Chciałem taki być. Nie umiałem być inny. Nie potrafiłem się zmienić. I przez to nie miałem szans w życiu...
Srebrny nóż wyślizgnął się z mojej dłoni. Traciłem świadomość. Wkrótce pociemniało mi w oczach.
Upadłem.