niedziela, 12 sierpnia 2012

IX

Wreszcie mogłem wyjść na zewnątrz! Aż się paliłem do tego. Szedłem - a właściwie to biegłem - przez korytarz. Za mną podążał Mitchell, śmiejąc się ze mnie wyraźnie. Cieszyłem się niczym dziecko na święta. Lawirowałem między ludźmi w stronę wyjścia, uśmiechając się szeroko niczym głupi do sera. Pragnąłem tego, chciałem wyjść i odetchnąć świeżym powietrzem. Na "spacerniak" - bo tak to wyglądało, przysięgam! - wręcz wpadłem i upadłem na kolana, oddychając głęboko.
- Wstań, przeziębisz się. - powiedział Mitchell i wyciągnął dłoń w moją stronę. Ująłem ją i wstałem, by zaraz podejść do krat i tęskie za nie wyjrzeć. Zacisnąłem na nich dłonie.
- Kiedy stąd wyjdę? - zapytałem cicho.
- Jak twój umysł pokaże, że możesz. A do tego jeszcze bardzo, bardzo daleko. Jak będziesz coś ukrywał, nie przyspieszysz tego. - odparł psychiatra i usiadł na ławeczce. Przygryzłem wargi.
- Miewasz koszmary? - usłyszałem i mocniej zacisnąłem dłonie na kratach. Wahałem się... nie chciałem mówić. Ale chciałem wyjść...
- Co noc. Dlatego nie śpię... - mruknąłem. - Ale nie rozmawiajmy o tym tutaj... chcę się nacieszyć. - szepnąłem i uklękłem.
- Dobrze... ale wstań.
- Nie.
Było chłodno, ba, bardzo zimno. Nie miałem na sobie nic grubszego, ale ledwo co odczuwałem dyskomfort. Zaraz jednak poczułem ciepło, spojrzałem na Mitchella. Dał mi swoją kurtkę. Delikatnie się uśmiechnąłem do niego, lekko wzdychając. Zapach był całkiem przyjemny... mimo iż czułem subtelny zapach papierosów. Wtuliłem się w ubranie, chłonąc ciepło, jakiego mi tu strasznie brakowało. I nie tylko tutaj, bo od zawsze.
- Palisz? - zerknąłem na niego kątem oka.
- Mój brat pali.
Skinąłem głową i wstałem. Podszedłem do niego.
- Masz brata...
- Bliźniaka. - uśmiechnął się. Ja odwzajemniłem uśmiech bardzo szeroko. Nabrałem aż ochoty na przytulenie go... jednak ta myśl zniknęła tak szybko, jak szybko się pojawiła.
- Zazdroszczę ci... chciałbym mieć rodzeństwo. - usiadłem obok, oparłem głowę o jego ramię.
***
Gdy wróciliśmy, położyłem się na łóżku, sennie kołysząc się na boki. Walczyłem ze snem, otępiały wpatrując się w sufit. Byłem zmęczony... jednak nie chciałem, by sen zniszczył tę chwilkę szczęścia, jaką poczułem gdy wyszedłem. Mogłem odpocząć na zewnątrz od szpitalnej bieli, ciężkiego zapachu leków. To było budujące, miałem nowe siły, by walczyć sam ze sobą.
Przymknąłem powieki. Musiałem zasnąć... nie potrafiłem dalej walczyć...
Przykryłem się kocem... i odpłynąłem w ramiona Morfeusza.
***
Gdy obudziłem się, zdziwiły mnie dwa fakty. Pierwszy - nie miałem koszmarów. A drugi - obok mnie leżał puchaty, beżowy misiek z czarną kokardką na szyi.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz