niedziela, 12 sierpnia 2012

III

Wariuję. Mam kompletnie dosyć, mimo iż jestem tu dopiero dzień. A przynajmniej tak mi się wydaje. Może być krócej, może być dłużej. Nie ma okien, nie umiem tego określić. Nie mam się nawet w co wpatrywać, by zapomnieć gdzie jestem. Jest tylko łóżko - bardzo dobrze zabezpieczone przed zrobieniem sobie czegokolwiek, świetlówka na suficie, drzwi i mała kamerka w rogu. A przy odrobinie szczęścia podsłuchy też się znajdą. To wszystko. I oczywiście - biel. Kolor, który mnie zabijał. Siedziałem w kącie, chowałem głowę w kolanach, by nie musieć patrzeć na ściany. Drżałem. Starch mnie zżerał od środka. To mnie przytłaczało. Przez ścianę słyszałem czyjś krzyk. Boję się. Tu są sami wariaci, psychopaci. Czemu byłem tu też ja?! Co ja tu w ogóle robiłem?! Wszystko mnie tu otępiało. Zwłaszcza biel. Czy oni kurwa nie mają innych kolorów do dyspozycji, tylko biel? Już nawet zielony mógłby być... Taki uspokajający kolor, a nie: biel. Nienawidzę zimy, bo zimą  pada śnieg. A śnieg jest zimny i biały. Tu czuję się jak na Antarktydzie - jest biało i zimno. To znaczy, zimno w sensie psychicznym, nie fizycznym. Ale ja czułem gęsią skórką wywołaną psychicznym zimnem. Rozchodzi się po moim ciele z niesamowitą szybkością. Siedziałem. Czekałem. Czekałem na cud, który mnie stąd wyciągnie.
Po chwili drzwi się otworzyły. Poderwałem głowę w nadziei. Nie, to tylko psychiatra. Ten sam, który był u mnie w szpitalu, znowu niósł teczkę.
- Dzień dobry. - powiedział, ale go zignorowałem, blond grzywka zsunęła mi się na oczy, przykrywając biel w okół. - Jeżeli nie będziesz chciał współpracować, zostaniesz tu na dłużej, wiesz? A kto wie, czy nie na zawsze... - kontynuował mężczyna. Wzruszyłem ramionami. Wiedziałem o tym. Nie chciałem jednak nic powiedzieć. Miałem powody, dla których chciałem umrzeć, a on nie musiał o nich wiedzieć. To moja sprawa. Moja przeszłość, i on nie będzie właził do niej z buciorami. Nie chcę, żeby wiedział... Bo ja sam wiedzieć nie chciałem.
Mężczyzna westchnął.
- Z tego, co słyszałem wypuściłęś w pole niejednego psychiatrę, prawda? - otworzył teczkę, przeglądając papiery. - Twoja matka była psychiatrą, więc pewnie czytałeś jej książki. W wieku dziesięciu lat twój intelekt wynosił sto pięćdziesiąt pięć...
- Nie rozumiesz. - mruknąłem cicho, jednak wiedziałem, że to usłyszy. Podniosłem zirytowane, niebieskie spojrzenie.
- To mi wytłumacz, wtedy zrozumiem. - w oczach psychiatry błysnęła nadzieja.
- Pieprz się. - spojrzałem w bok, unikając jego spojrzenia. Nie chciałem mówić już nic. Chciałem tylko, by on sobie poszedł. Jgo obecność wcale mi nie pomagała. Usłyszałem kroki, zamykane na zamek drzwi. Zostałem sam. Sam pośród bieli, która mnie dołowała. Krew popłynęła z mojej przygryzanej dolnej wargi, poleciała na białą podłogę. Może jednak nie chciałem zostać sam...? Nie, nie, nie, co ja wygaduję?! To przecież był psychiatra. Mój wróg. Nie mogłem pozwolić, by mnie poznał. Nie mogłem...!
Objąłem głowę dłońmi i jęknąłem. Coś złego ze mną zaczynało się dziać. Pewnie przez to miejsce. Nie mogłem. Nie mogłem dać się...
Nie wiem, ile czasu tak siedziałem. Wkońcu osunąłem się na ziemię. Zasnąłem pierwszy raz od wielu dni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz